– Lublin Lubi Larpy

Kołysanka o Potworze z Szafy

Peter zatrzasnął za sobą drzwi wejściowe i, wciąż jeszcze śmiejąc się pod nosem, rozpoczął nierówną walkę z zasznurowanymi butami. Trampki stanowiły nie lada wyzwanie, szczególnie dzisiejszej nocy, po tym jak Pete rozprawił się z kilkoma drinkami. Świetnie się bawił i radość z wieczoru w gronie przyjaciół przeplatała się z błogim zmęczeniem. 21 lat, od dziś.

Kurtka wylądowała na podłodze w korytarzu, tuż obok butów i porzuconych skarpetek, a ich właściciel, gwiżdżąc wesoło, ruszył w kierunku pokoju, zapalając po drodze światło. Zgrabnym ruchem rzucił pęk kluczy na blat stojącej nieopodal komody. T-shirt nie stawiał zbytniego oporu. Pete zdjął go i przeciągnął się, rozkoszując się uczuciem odprężenia.

Jakiś ruch odbity w szybie, dostrzeżony kątem oka, sprawił, że zamarł na chwilę i odwrócił nerwowo głowę. Nie, tylko mu się wydawało… Tafla szyby była nieruchoma i ciemna, jak ulica po drugiej jej stronie. O tej porze wszyscy już spali, światła w domach naprzeciwko dawno pogasły. Peter stwierdził jednak, że może lepiej będzie odgrodzić się od ewentualnych ciekawskich spojrzeń sąsiadów i opuścił rolety.

Żarówka z łazience zabrzęczała, przygasła, lecz po chwili zapaliła się jasnym, białym światłem. Peter ziewnął, rozpinając pasek od spodni. Jeansy z cichym stuknięciem klamry od pasa wylądowały na podłodze, po chwili dołączyły do nich rzucone niedbale bokserki. Pete sięgnął po szczoteczkę do zębów, zerkając w zawieszone nad umywalką lustro. Nakładając pastę, uśmiechnął się lekko, spoglądając w oczy swemu odbiciu.

Tak, uwielbiał te niezliczone, małe rytuały. Wszystko, co utrzymywało jego ciało w doskonałej formie. Szczotkował przez chwilę zęby, nie odwracając wzroku od tafli szkła. Pochylił się tylko po to, by wypłukać usta. Kiedy wyprostował się i zerknął w odbicie, cała krew odpłynęła z jego twarzy. Z tyłu, w drzwiach łazienki ktoś stał. Peter odwrócił się błyskawicznie. Cały alkohol momentalnie z niego wyparował i chłopak poczuł się trzeźwy jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Przerażony omiótł wzrokiem łazienkę.

Pomieszczenie było kompletnie puste.

Palcami przeczesał włosy i głęboko odetchnął, próbując za wszelką cenę uspokoić galopujący rytm serca.
– Tylko złudzenie. – rzucił na głos, by dodać sobie odwagi i oblizał nerwowo usta.
– O… Sserio? – za jego plecami rozległ się syk.
Peter szarpnął się w tył, odwracając się w kierunku lustra. W tafli zobaczył twarz niepodobną do oblicza jakiejkolwiek istoty ludzkiej – groteskową, pokrytą szarawą łuską, wykrzywioną w karykaturze uśmiechu. Uśmiechu o tysiącu ostrych jak igły zębów.
– Muszę cię zmartwić. – żółte oczy o pionowych źrenicach zwęziły się w wąskie szparki – Nie jestem twoją wróżką chrzestną…

Pete rzucił się w stronę pokoju i z hukiem zatrzasnął drzwi łazienki. Widok opadającej powoli klamki dodał mu sił. Jednym pchnięciem zabarykadował drzwi stojącą nieopodal komodą. Na podłogę posypały się ustawione na niej bibeloty, zagrzechotały klucze, potoczyły się krążki tealightów, z trzaskiem rozpadła się ramka ze zdjęciem. Szkło prysło na wszystkie strony.

Szafa! Ona też była otwarta! Zerwał się w jej kierunku i kiedy już nieomal dotykał klamki, poczuł na ramieniu zaciskające się szponiaste łapy. Do jego uszu dotarł wysoki wizg i w chwili, gdy istota cisnęła nim w stronę przeciwległej ściany, zdał sobie sprawę, że ten głos wydobywa się z jego własnego gardła. Zsunął się i uderzył o podłogę. Zaczął gorączkowo cofać się w kierunku kąta pokoju, nie odrywając wzroku od napastnika. Otarte o dywan kolana krwawiły. W przerażeniu macał rękami wokół siebie, nie przestając odpełzać od przybysza. Byleby tylko znaleźć coś, cokolwiek, czym mógłby się obronić! Istota szła ku niemu niespiesznie. Pete wiedział, że nie ma dokąd uciec.

Nagle jego dłoń natrafiła na podstawę lampy. Stwór był tuż przed nim. On też wiedział, że chłopak jest w potrzasku. Szorując nagą skórą pleców o ścianę Peter wstał niezgrabnie i szarpnął lampą, wyrywając kabel ze ściany. Złapał ją w obie ręce, zamachnął się i z całej siły uderzył w napastnika. Abażur rozsypał się na tysiące kawałków, żarówka pękła z trzaskiem. Istota skrzywiła się pogardliwie. Zamachnął się ponownie. Wściekłość błysnęła w gadzich oczach, a Peter poczuł, jak stwór chwyta go i rzuca nim przez pokój, jak szmacianą lalką. Z rozpędem uderzył całą powierzchnią ciała w tarasującą drzwi łazienki komodę i osunął się na podłogę. Impet wybił mi powietrze z płuc, odebrał siłę. Zdążył jeszcze dostrzec, jak gad pochyla się nad nim i poczuł pazurzaste łapy, zamykające się na jego gardle. Chłopak wierzgnął, szarpnął się i w jednej chwili zdał sobie sprawę, że nie zdoła się wyrwać.

Gorączkowo szukał dłońmi czegokolwiek, czego mógłby użyć jako broni. Pod palcami poczuł ostrą krawędź. Zacisnął dłoń na kawałku szkła, które odprysnęło z rozbitej ramki na zdjęcie i z całej siły, jaka mu jeszcze pozostała, ciął na oślep. Stwór zawył, ale nie zwolnił uścisku. Peter poczuł kolano napastnika wbijające się w jego klatkę piersiową, wyciskające z jego płuc resztkę powietrza. Próbując wydostać się, po raz ostatni obrócił głowę. Na krok od jego napuchniętej, nabiegłej krwią twarzy leżała fotografia. Chłopiec na starym zdjęciu, trzymający się kurczowo rozpędzonej karuzeli śmiał się bezgłośnie czarno-białym uśmiechem. Potrzaskane szkło oprawy zamigotało na moment w mętniejących oczach i zgasło.

Postać wstała i cofnęła się, obserwując znieruchomiałe, nagie ciało. Pokój wypełnił się ciszą niemal dzwoniącą w uszach. Słychać było jedynie ciężki oddech stojącej nad trupem istoty.

Przez kilka minut nic się nie działo, lecz stwór stał wciąż nieruchomo i w napięciu, jakby w oczekiwaniu na coś. Nagle miejsce na gardle chłopaka, gdzie wcześniej pojawiły się krwawe sińce, zaczęło szarzeć i pękać. Zamglone źrenice zwężały się, aż zastygły na podobieństwo oczu jaszczurki. Rozchylone usta najeżyły się wąskimi, ostrymi zębami. Wykręconym groteskowo dłoniom zaczęły wyrastać szpony. Dziwaczna plama na szyi rozszerzała się, rozpełzając wolno po całym ciele. Skóra łuszczyła się i opadała wokół trupa jak płatki popiołu. Po chwili zewłok zapadł się w sobie, niezdolny utrzymać dotychczasowy kształtu. Popiół zawirował w powietrzu, a po chwili nawet on zaczął znikać.

Stojący na drżących nogach Peter osunął się na kolana. Ciepła, lepka krew spływała z rany na policzku. Sięgnął po czarno-białe zdjęcie, przytulił je do piersi i zaszlochał. Gorzko, rozdzierająco, jak nie płakał od lat.